Smolarek: wierzę, że „Sidło” skonsumuje sukces HMŚ w Sopocie

O tym, jak zostaną „skonsumowane” Halowe Mistrzostwa Świata w Sopocie, przyszłości Memoriału Janusza Sidły i pożytkach, płynących z programu ENERGA ATHLETIC CUP w rozmowie z Jerzym Smolarkiem, dyrektorem Sopockiego Klubu Lekkoatletycznego

Rok 2014 stał w trójmiejskim sporcie pod znakiem lekkoatletycznych Halowych Mistrzostw Świata w Sopocie. Pokazały one jak piękną dyscypliną, angażującą wielkie emocje dyscypliną, może być „królowa sportu”.

W powszechnej opinii obserwatorów, zostały one uznane za najlepsze w historii pod każdym względem – przede wszystkim organizacyjnym i frekwencyjnym. Proszę zauważyć, że każdego dnia ERGO ARENA była wypełniona niemal w stu procentach, co się do tej pory nie zdarzało, nawet w znacznie większych ośrodkach, które gościły taką imprezę.

Jak SKLA jako pomysłodawca, a Sopot jako wykonawca zamierzają skonsumować ten sukces organizacyjny?

HMŚ pokazały, że jest zapotrzebowanie na lekkoatletykę na wysokim poziomie. Trójmiasto żyło tymi mistrzostwami. Zresztą o tym, że ta dyscyplina sportu może być atrakcyjna dla widzów, przekonujemy się co roku organizując Tyczkę na Molo i Grand Prix Sopotu im. Janusza Sidły. Pracownicy klubu odpowiadali za sportową organizację HMŚ i nie mam wątpliwości, że możemy być z siebie dumni. Na bazie tych doświadczeń zamierzamy sprawić, by Memoriał Sidły był co roku rozgrywany na znacznie wyższym poziomie niż do tej pory. Czynimy starania o wpisanie go  na stałe w kalendarzu IAAF, ale to oznacza też zadbanie o silną obsadę. Chcielibyśmy ściągnąć do Sopotu co najmniej czołowych zawodników europejskich i z Karaibów, bo koniec czerwca – taki termin jest bardzo prawdopodobny – to mistrzostwa USA, zatem Amerykanie do Polski nie mogliby wówczas przyjechać. Mityng mógłby stać się prawdziwą wizytówką nie tylko Sopotu, ale Polski. Poza tym w Sopocie szanujemy lekkoatletów, oni to doceniają. Wbrew pozorom – nie jest wcale tak, że wszystko przeliczają na dolary. Pamiętam sytuację z mityngu w Warszawie sprzed lat, kiedy zaproszono Siergieja Bubkę – ówczesnego mocarza tyczki, którego nie potraktowano ze specjalną atencją i efekt był taki, że już więcej jako sportowiec w Polsce się nie pojawił. My tego błędu nie popełnimy.

W polskiej lekkiej atletyce idzie nowa fala zawodników, którzy już sięgają po medale na imprezach rangi mistrzowskiej. W tej grupie jest wychowanek ENERGA Athletic Cup, Patryk Dobek, który przebojem wdarł się do czołówki europejskich czterystumetrowców-płotkarzy. Chyba jednak trochę… przeszarżował?

Nie ma co go winić. Jest młody, gniewny, poczuł wiatr w żaglach i – pozostając w żeglarskiej poetyce – rozwinął je w pełni, popłynął na maksa. No, ale tylko doświadczeni żeglarze to potrafią. Patryk trochę sobie skomplikował życie startem w Ostrawie, gdzie złamał rękę, ale szybko potrafił przezwyciężyć uraz i tylko pech sprawił, że nie załapał się do ścisłego finału biegu na 400 m ppł podczas Mistrzostw Europy w Zurychu. Startuje w konkurencji trudnej technicznie, w której trzeba się naprawdę otrzaskać, by walczyć o najwyższe laury.

Co ma dla Pana większe znaczenie w kontekście programu ENERGA Athletic Cup: wymierne korzyści w postaci medali czy fakt, że udaje się zarazić aktywnym trybem życia całą rzeszę dzieci?

Jako trener i dyrektor klubu sportowego, wyczyn ma znaczenie i medale sprawiają olbrzymią satysfakcję. Z drugiej strony jako nauczyciela wychowania fizycznego po AWF i zwykłego obywatela cieszy mnie, że udaje się zaszczepić w tysiącach dzieciaków pasji do ruchu na świeżym powietrzu. Nawet jeśli większość z nich nie odnajdzie się w sporcie wyczynowym, to dzięki udziałowi w ENERGA Athletic Cup zostanie im nawyk zdrowego stylu, systematyczności w życiu i rywalizacji w innych niż sport dziedzinach.

Z prezesem międzynarodowej federacji